Świadectwo – Bożena Jagusiak

Pisząc te słowa chciałabym przybliżyć wszystkim przeżycia człowieka, dotkniętego cierpieniem. Z siostrzaną miłością pragnę się zwrócić do Was, drodzy bracia i siostry cierpiący podobnie jak ja na nieuleczalną z punktu widzenia medycyny chorobę. Pamiętajcie, że nie jesteśmy sami. Pan jest z nami. Poddajmy się jego woli, a nasze życie będzie pełne radości i pokoju.

W sierpniu ubiegłego roku zaniepokoił mnie stan mego zdrowia. Byłam bardzo osłabiona, męczyła mnie każda, nawet najlżejsza praca. Czułam się senna, powoli ogarniała mnie apatia.

Zasięgnęłam porady lekarskiej. Badanie morfologiczne krwi wykazało niedokrwistość dużego stopnia. Tak więc po upływie niespełna tygodnia znalazłam się w szpitalu rejonowym. Byłam poddana różnorodnym badaniom, ale lekarze nie potrafili określić nazwy choroby. Ponieważ stan mojego zdrowia pogarszał się, podjęto próby leczenia „w ciemno”. Nie dały one jednak żadnych efektów; wręcz przeciwnie, wysokoodżywcza dieta i mające mnie wzmocnić przetaczanie krwi pogarszały jeszcze sytuację. Pierwszy raz usłyszałam przypuszczalną diagnozę: anemia aplastyczna. o czym wtedy myślałam? Nadmiar wolnego czasu pozwala na dogłębne przemyślenia. Sięgam pamięcią wstecz; i tak jako 6-tygodniowe niemowlę zachorowałam na ostrą pęcherzycę. Zostałam poddana zabiegowi, polegającemu na przecinaniu wrzodów, a pokrywały one całą nieomal powierzchnię ciała. Szansę przeżycia były minimalne. Panie, dlaczego wtedy nie umarłam? Nic jeszcze nie rozumiałam, nie potrafiłam cieszyć się życiem, minęłoby mnie ciężkie dzieciństwo, obyłoby się bez częstego wieczornego płaczu. Nie byłoby nędznej młodości i szukania zapomnienia w alkoholu. Powrót z zabawy… wypadek samochodowy… dużo rannych, w tym jedna osoba bardzo ciężko, a ja „wyszłam” jedynie z drobnym stłuczeniem. A przecież według orzeczenia rzeczoznawców powinnam zginąć. To już drugi raz cudem uniknęłam śmierci. Panie, dlaczego nie chciałeś, abym wtedy odeszła? Pozwoliłeś mi wyjść za mąż, urodzić troje dzieci i wreszcie kiedy miałam 28 lat dałeś mi poznać się.

Ten czerwcowy dzień pozostanie na zawsze w mej pamięci. Po lekturze Biblii i głęboko z serca płynącej modlitwie wybaczyłeś mi moje grzechy, obmyłeś Swoją Krwią i dałeś cudowny dar, dar nowego życia jako dziecka Bożego Nastał dla mnie cudowny okres, wszystko było tak dziecinnie proste i łatwe Byłam pełna radości i niezmąconego niczym pokoju. Lecz wróg czuwał. Za jego podszeptem zdecydowałam się na podjęcie pracy zawodowej. Nasz standard życiowy zaczął się podnosić, lecz szkody wynikłe z tej decyzji były ogromne. Sprawy materialne i chęć „dorobienia się” zepchnęły Boga i to co Boże na dalszy plan. Na skutki nie trzeba było długo czekać. Nieprzespane noce, brak odpoczynku w ciągu dnia, rozregulowany system odżywiania spowodowały silne osłabienie, co z kolei zmusiło mnie do zrezygnowania z pracy. Po upływie trzech miesięcy rozpoczęła się choroba. Czy jest ona karą za dotychczasowe życie, czy napomnieniem? Wiem, Panie, zgrzeszyłam przeciw Tobie Wybacz mi, wszak obiecałeś, że wybaczysz każdy wyznany grzech. Odpowiedz mi, dlaczego milczysz? Zostawiłeś mnie samą z bólem i lękiem. Wierzę, lecz tak mi ciężko. Na myśl przychodzą słowa pieśni: „Już się nie bój dłużej, z tobą jam twój Bóg… Otom zawsze z tobą”. Lecz gdzie, gdzie jesteś?

Leczenie nie przynosi efektów. Czuje się coraz gorzej. Jestem coraz słabsza, powoli ogarnia mnie smutek, serce przygniata ogromny ciężar. Nie chce teraz umierać, tak chciałabym wychować dzieci, a w uszach dźwięczą słowa: „Kto miłuje syna lub córkę bardziej niż Mnie, nie jest Mnie godzien”. Oto walka Ducha z ciałem, niech się stanie wola Twoja… Sięgnęłam po Biblię, otworzyłam księgę Joba i zaczęłam czytać. „…Przez cierpienie nawraca na łożu i udrękę w kościach nieustanna. Kiedy posiłek już zbrzydnie i smaczne pokarmy są wstrętne; gdy ciało mu w oczach zanika i nagie kości zostają, jego dusza się zbliża do grobu, a życie do miejsca umarłych. Gdy ma kto swego anioła, obrońcę jednego tysiąca, co mu wyjaśni powinność; zlituje się nad nim i prosi: Uwolnij od zejścia do grobu, za niego okup znalazłem, to wraca do dni młodości, jak wtedy ciało ma rześkie, błaga Boga a On się lituje, radosne oblicze nań zwraca (Job 33,19-26). Rozmyślam nad tymi słowami. Panie, Ty przecież złożyłeś najdoskonalszy okup, Swoje życie. Ofiarowałeś je również za mnie. Ze łzami proszę Cię; Odpowiedz mi przez Swoje Słowo. Pan odpowiedział na moją prośbę, modlitwa została wysłuchana, słowa pociechy brzmiały: „Ta choroba nie jest na śmierć lecz na większą chwałę Syna Bożego” (Jan 11,4). Jakże bardzo dziękowałam. Otrzymałam cudowne zapewnienie życia, wróciła radość. Ponieważ stan mojego zdrowia nie uległ poprawie zrezygnowałam z dalszego leczenia szpitalnego i po wielu perturbacjach zaczęłam leczenie w Klinice Hematologicznej w Katowicach. Tu, poddana zostałam kompleksowym badaniom i postawiono rozpoznanie: mielofibroza z aplazją szpiku kostnego. Jest to choroba polegająca na upośledzonym wytwarzaniu erytrocytów (czerwonych ciałek krwi) przez zwłókniony szpik kostny. Jakie są rokowania?

O ile mogłam się zorientować – nie najlepsze. Praktycznie jest to choroba nieuleczalna. Wszystko zależy od podatności na leczenie farmakologiczne oraz od żywotności i sił witalnych organizmu. Tyle w przypadku tego rodzaju choroby ma do powiedzenia medycyna.

Mam okazję do rozmów z różnymi ludźmi. z reguły są to osoby chore na białaczkę, mające świadomość bliskiego końca. Ich reakcje bywają różne. Jedni słuchają zwiastowanej Ewangelii przez grzeczność, inni próbują zmienić temat rozmowy, a są i tacy, którym rozmowa o Bogu, o zbawieniu kojarzy się z nieuchronnością ich bliskiego końca. Unikają więc tego tematu, wręcz boją się o tym rozmawiać. Zresztą najczęściej słyszę odpowiedź: „Każda wiara jest dobra, żadna nie każe źle postępować” lub: „Ja to w tej wierzę się urodziłam i w tej umrę”. Nie docierają do nich słowa, że nieważna jest zmiana wyznania, lecz ważne jest to, aby przyjąć Pana Jezusa jako swego osobistego Zbawiciela i zaufać Mu. Spotkałam się ze stwierdzeniami, że to byłoby zbyt proste. Tymczasem wypowiadający takie opinie odchodzą do wieczności, pozbawieni nadziei. Takie podejście zniechęciło mnie w końcu chwilowo do głoszenia Dobrej Nowiny ale skutki zaprzestania świadczenia były straszne. Powoli odchodziła chęć modlitwy, do czytania Pisma Świętego, do uczestniczenia w nabożeństwach zborowych, i tu tkwił problem. Nikt ze współwierzących o tym nie wiedział. Nieobecność na nabożeństwach tłumaczono sobie pogorszeniem zdrowia, osłabieniem. A tymczasem w moim sercu trwała walka, świat próbował wedrzeć się ze swoimi przyjemnościami (telewizja, czasopisma, książki). Dusza rwała się do Pana, a ciało upadało, lecz Pan jest blisko tych, którzy cierpią i walczą wzywają Go. Podnosi swoje upadłe dziecię, ociera łzy i z powrotem prowadzi na właściwą drogę.

Kontrolna punkcja wykazała brak efektów w dotychczasowym leczeniu. Zaproponowano mi zmianę metody. Tymczasem kolejne przetoczenie, skłute żyły pękają, sprawiając dodatkowe cierpienie… wkłucie… jakże wolno spadają krople krwi, sekundy wloką się niemiłosiernie, przychodzi zniecierpliwienie. Lecz wtedy słyszę głos: „Uspokój się, masz wiele czasu, naucz się cierpieć w milczeniu”. Poddaję się temu głosowi. Serce napełnia pokój, usta szepczą: „Dziękuje, Panie za to dodatkowe cierpienie, za ból w ręce”, i wtedy przychodzi pielęgniarka, poprawia coś przy aparacie i krew wartkim strumieniem płynie do żyły. Jakże cudowne jest Boże działanie. Dziś po upływie roku mojej walki z chorobę, moje podejście do niej uległo zmianie. Dzięki niej mogłam wiele się nauczyć, choć trochę wniknąć w niezmierzoną Bożą miłość, doświadczyć jak Pan jest blisko tych, którzy cierpią. Dziś dziękuję memu Zbawicielowi za krzyż jaki dał mi do dźwigania, gdyż wiem, ze On będzie mnie wspierał. Pragnę Go uwielbiać do końca mych dni i czcić Go póki życia stanie. Wierzę, że On będzie mnie prowadził, aż przyprowadzi do domu Ojca, gdzie będę mogła odpocząć.

Na razie proszę mego Pana o więcej wierności – aby nigdy Go nie zawieść, o więcej zapału – w głoszeniu Dobrej Nowiny, o więcej męstwa – w znoszeniu uszczypliwych nieraz uwag, o więcej sił – w walce z namiętnościami tego świata, o więcej pokory – aby stać się Jemu podobną, o więcej wytrwania – by służyć, jak On chce i o Jego Ducha, by mógł Mnie prowadzić…

O ile się Panu spodoba, życie dopisze dalszy ciąg tej historii, dla mnie pocieszeniem są słowa Psalmu 23, wszak: „Pan jest pasterzem moim, nie brak mi niczego…”

Bożena Jagusiak

 

Upodobało się Panu dopisać jeszcze półtoraroczną historię przebywania mojej żony wśród nas. Był to okres podobny do tego, który poprzednio opisywała; okres wielkiego cierpienia cielesnego i równie wielkich zmagań duchowych, ale i okres ogromnego świadectwa bezkompromisowej wierności Zbawicielowi. Kiedy nowotwór uaktywnił się i odejście do Pana stawało się bliskie, pragnęła tego i modliła się o spełnienie się Jego woli. Ale i w takich chwilach musiała wysłuchiwać „dobrych rad”, że nie jest wolą Bożą, by zabierać jej życie w wieku 31 lat. Wtedy odpowiedzią było Słowo Boże oraz postawa Szczepana, Jakuba, Jana Chrzciciela i innych, których życia Bóg używał dla Swojej chwały.

Jeśli On zechce, niech użyje i mojego – oto argument, który wielu zrozumiało.

Był to okres „kiedy zewnętrzny nasz człowiek niszczeje, jednak ten nasz wewnętrzny odnawia się z każdym dniem” (2 Kor. 4,16). W tym właśnie okresie Pan postawił Bożenę wśród mnóstwa ludzi chorych oraz personelu medycznego kilku szpitali i dużej kliniki. Wszędzie potrafiła zanieść świadectwo i co równie ważne, potwierdzić je swą osobistą postawą. Czyniła to aż do ostatnich chwil życia. Bóg użył w Swym planie zarówno jej życia, jak i śmierci, gdyż „drogocenna jest w oczach Pana śmierć wiernych Jego” (Ps. 116,15).

Czesław Jagusiak